Nastały takie czasy, że trzeba korzystać z życia ile się da, bo nie wiadomo, czy zamkną na kwarantannie, czy w więzieniu :P Więc ruszyłem na mikro wyprawę. Sobota po pracy, powrót do domu, obiad, trochę ogarniania, porządków itd. O 19 melduje się w terenie, ciemno, brak ludzi, mgły na polach a w słuchawkach nordycka muzyka. Wyobraźnia działa na 102 każdy cień, czy szum jest odbierany zupełnie inaczej. Po kilku kilometrach docieram do planowanego miejsca biwaku. Rozwieszam hamak, a do moich uszu dociera chrumkanie, coraz intensywniejsze, bliższe i to należące do sporego osobnika.
Chwila kalkulacji i stwierdzam, przeniosę się kawałek dalej, bo pobudka w nocy przez chrumkającą bryłę tłuszczu to nic miłego. Trochę przedzierania się przez krzaki i znajduje nowe fajne miejsce by się rozbić. Cisza, spokój, wszystko już wisi, już kładę się i świnia przyszła. Tym razem już miałem to gdzieś i poszedłem spać. Całą noc ja mu przeszkadzałem a on mi.
Ciepła noc, niespieszny poranny rytuał czyli jedzenie, picie, pakowanie i w drogę. Pierwszy punkt łąka gdzie powinny być zwierzęta, siedzenie na ambonie prawie godzinne poskutkowało jedynie obserwacją dwóch ssaków z gatunku grzybiarz polski.
Do auta zostało kilka kilometrów spokojnej wędrówki przez las, bagno, łąki zero zwierząt. Za to ludzi naprawdę dużo, na szczęście udało się zobaczyć kilka danieli. W terenie byłem kilkanaście godzin, niby niewiele ale naprawdę warto czasem chociażby na moment, na mikroprzygodę wyskoczyć i zresetować baterie, zwłaszcza w tych popapranych czasach.
Komentarze
Prześlij komentarz