Tatry kojarzą się gównie z tłumami ludzi, kolejkami, zatorami, białym misiem i szczytami. Z kilku pierwszych powodów zbyt często tam nie jesteśmy. Jeśli tak jak my wolicie ciszę, spokój, brak turystów, ale mega widoki, zapraszamy na Spisz, rejon oddalony +/- godzinę jazdy od Tatr. Rejon z niezwykle ciekawą historią i najważniejsze nieoblegany przez turystów z widokiem na najwyższe góry kraju.
Zresztą sami zobaczcie.
Najpopularniejsza i najpiękniejsza panorama na Tatry pochodzi właśnie z tego magicznego małego regionu, który jest swoistym tyglem kulturowym, a czas tu płynie zdecydowanie wolniej. Spisz to jedna z kilku historyczno-geograficznych krain wchodzących w skład Podtatrza, czyli obszaru okalającego Tatry. Z racji swojego specyficznego i trudnego położenia był często obszarem licznych konfliktów, przechodził z rąk do rąk, pięknie, ale łatwo się tu nie żyło. Zamieszkiwała go ludność z Niemiec, Węgier i Słowacji, wielokulturowość jest widoczna do dziś.
Spisz dzieli się na Dolny i Górny. My głównie zwiedziliśmy naszą część, ale i na Słowacje nas wygnało. Zacznijmy jednak od Polski, granice tego rejonu wyznaczają rzeki Białka i Dunajec, a od południa granica państwa. Na polski Spisz składa się kilkanaście wsi, każda ma coś w sobie, a dziś opiszemy ciekawsze miejsca, które odwiedziliśmy podczas ostatniej wizyty.
Przełom Białki
Łapszanka
Po Przełomie Białki udaliśmy się do naszej bazy wypadowej na cały pobyt, do Łapszanki, która ma chyba najlepszy widok na Tatry. Spaliśmy w pierwszym domu, więc jeszcze tego samego dnia ruszyliśmy 4 km pod górę, by naszym oczom ukazała się słynna panorama Tatr i chyba najsłynniejsza kapliczka Podtatrza. Kapliczka pod wezwaniem Matki Boskiej Częstochowskiej z dzwonem, który miał służyć ostrzeganiu mieszkańców wsi przed burzami i, według wierzeń lokalnych, dzwon miał chronić przed PŁANETNIKAMI - złymi duchami przyciągającymi burze i pioruny. Niestety nie ochronił i jeden z dzwonników zginął podczas wyładowania atmosferycznego.
Wieś swoją nazwę ma od rzeczki, nad którą jest ulokowana. Niestety strumień jest bardzo zanieczyszczony, wielu mieszkańców wyrzuca wszelkie odpady do wody, przez co całe koryto usiane licznymi kaskadami jest pełne worków, butelek, płyt cd, kości itd. A rzeka ma wielki potencjał fotograficzny, śliczne kaskady i sporo ptaków, np. pliszki górskie i, co ciekawe, bobry w górnym biegu postawiły kilka tam.
Jednak Łapszanka słynie przede wszystkim z przełęczy nad Łapszanką. Dużym atutem tego miejsca jest dostępność dosłownie dla każdego, można pod sam punkt podjechać samochodem. Obok wspominanej już kapliczki jest ławka, tablica z opisanymi szczytami i darmowa luneta obserwacyjna.
Będąc w tym miejscu, warto pójść kilkaset metrów w prawo pod ambonę, która jest bardzo fajnym elementem kadru.
Kolejne dni poświęciliśmy na wędrówki po okolicy.
Niestety w okolicy nie ma wielu szlaków, by zrobić jakieś pętle, a nie cofać się po przejściu kilku kilometrów trzeba zrobić co najmniej 10/15km. Na pierwszy rzut zrobiliśmy trasę na Pawlików Wierch, strome podejście w błocie i śniegu. Niestety pogoda nam nie dopisała, więc widoków wielu nie mieliśmy, ale i tak trasa była bardzo przyjemna. Na Pawlików weszliśmy drogą gruntową, by po pewnym czasie dotrzeć do szlaku czerwonego. Przy mniej deszczowej aurze na trasie wielokrotnie powinna pojawić się panorama na liczne pagórki i góry, my ograniczyliśmy się do bliższych atrakcji jak np. kapliczka Zbójników. Postawili ją górscy przestępcy, gdy ruszyło ich sumienie i chcieli zadośćuczynić swoim grzechom. Dosłownie obok jest kolejna kapliczka. Droga którą wędrowaliśmy nazywa się DROGĄ UMARŁYH - żadnych zombie nie widzieliśmy.
Kaplica Zbójców |
Szczęście w nieszczęściu, szlak ma lepsze oznaczenie, gdy zaczyna iść asfaltowymi drogami, z których zapewne przy lepszej pogodzie jest co podziwiać.
Po kilku kilometrach dotarliśmy znów na przełęcz nad Łapszanką i zeszliśmy do kwatery. Pętla +/- 15 km. W sam raz na rozruszanie się przed kolejnymi bardziej intensywnymi trasami.
Kolejnego dnia udaliśmy się w drugą stronę na Grandeus, szczyt dość łagodny i bezdrzewny. Wejście można zacząć w Dursztynie i gdzieś tam zostawić auto, my ruszyliśmy prosto z kwatery, więc już na starcie mieliśmy dodatkowe 4 km. Wejście jest łatwe, ale dość strome, my trafiając w typowe pochmurne przedwiośnie szliśmy w błocie i wodzie. Warto uzbroić się w odpowiednie buty!
Na szczycie podobnie jak przy przełęczy jest luneta obserwacyjna z tablicą opisującą szczyty. Nam nie dane było zobaczyć czegokolwiek, wstrętne chmury przysłoniły praktycznie wszystko. Przy tablicy jest wiata i miejsce na ognisko, aż się prosi o mały biwak. Nieopodal jest zabytkowa kapliczka w otoczeniu drzew, my ruszyliśmy dalej i kolejnym punktem było znów nic innego jak kapliczka (Spisz kapliczkami stoi).
Tym razem kapliczka nadrzewna jest poświęcona matce, która niosąc niemowlę w śnieżycy zamarzła razem z dzieckiem.
Dotarliśmy do Dursztyna, swego czasu najbiedniejszej osady całego Spiszu, dziś to zwykła wieś, ale słynąca z czegoś nietypowego - przede wszystkim z egzorcyzmów. Z Dursztyna ruszyliśmy w kierunku góry Żar.
I to było najbardziej hardcorowe podejście, jakie kiedykolwiek mieliśmy na swojej drodze. Śliskie i głębokie gliniaste błoto, stromo w cholerę, i to wszystko jeszcze w lekkim deszczu. Jedyną opcją na wejście było brnięcie zygzakiem od drzewa do drzewa i mozolne zdobywanie wysokości. Oczywiście na drzewach i krzakach były kleszcze, które nie umilały wchodzenia. Po dłuższej wspinaczce i zaliczonej glebie udało się wejść na szczyt, jak widzicie na zdjęciach powyżej, widoki były warte wspinaczki ;) Pokonując kolejne kilometry w chmurach, nie liczyliśmy na widoki, ale tuż przed zejściem do Łapszy Niżnych chmury nieco się rozwiały i mieliśmy piękny widok na Pieniny.
Dotarliśmy do Łapszy, naszym oczom ukazały się najpierw daniele, a później jelenie, niestety hodowlane. Dziwne było to, że jelenie były zakolczykowane, ale biegały wolno po polach. Idąc dalej szosą, zobaczyliśmy już dzikie jelenie.
Po 20 km wróciliśmy do kwatery. Następny dzień miał być jeszcze dłuższy. Tym razem padło na słowacką stronę. Po śniadaniu weszliśmy znów na Przełęcz i z niej udaliśmy się asfaltową drogą do naszego południowego sąsiada (szlak idealny na rower, nawet na kolarzówkę). Po kilku kilometrach i minięciu rezerwatu małych jeziorek dotarliśmy do Osturni - wsi, która jest prawdziwym żywym skansenem. W cieplejszych porach roku na łąkach wypasane są owce. Bacówka słowacka różni się od naszej. Nie wyrabia się w niej serów, tylko zwozi mleko do wsi w których produkowane są wyroby mleczne.
Osturnia jest niezwykła, liczne domy z bali, zdobione tradycyjnymi kwiatami, nowoczesnych budynków jest naprawdę mało, a nawet jeśli są stawiane, to są wkomponowane w otoczenie, ład architektoniczny pierwszej klasy. Mimo wielu kilometrów po asfalcie, idzie się bardzo przyjemnie. Można na spokojnie podziwiać tradycyjną architekturę Spiszu, krajobrazy i, co niestety przykre, jest tu dużo czyściej niż w Polsce.
Po wędrówce przez wsie przyszedł czas wrócić do kraju i wędrować już przez góry. Zanim zatopiliśmy się na dobre w podhalańskie błoto, zrobiliśmy krótki postój nad wodospadem Kacwin, piękną kaskadą, którą ciężko jest objąć w kadr, gdyż nie ma dobrego punktu widokowego na całość. Za to pluszcze się pluskały w naszej obecności, niestety w obecności śmieci wrzuconych do rzeki też :(
Po krótkiej przerwie ruszyliśmy w góry, na jednej jedynej mapie widniał tam szlak (jak się później okazało, jest on planowany od kilku lat), na żadnych drzewach ani kamieniach nie było oznaczeń, więc przy pomocy zdjęcia mapy, google maps i szczęścia przeszliśmy kolejne kilkanaście kilometrów w błocie i śniegu. Co pewien czas naszym oczom ukazywał się piękny widok na Tatry, na kilku łachach śniegu były nawet tropy niedźwiedzia. Mimo wycieńczenia i skrajnego zmęczenia wycieczkę można uznać za bardzo udaną. Ostatniego dnia zrobiliśmy 30 km!
Komentarze
Prześlij komentarz