Obiecałem jakieś relacje z bushcraftowych wakacji. Ciężko i bezsensu opisywać je dzień po dniu ale dziś opowiem o wyjątkowym pomyśle który został zrealizowany w ciągu jednego dnia. A mianowicie spływ z kilkoma przenoskami na dystansie paru kilometrów-największy dystans z palavą na plecach to prawie 4 km!! I niech mi ktoś powie,że spływ na dystansie 20km rzeką gdzie nas zawożą i odbierają(zero trudności) a rzeka sama niesie to wyczyn. To ja ................... Zresztą lepiej może nie prowokować ;)
Poza przenoskami były 4 a właściwie to 5 jeziorek(J. Małe Głuche / J. Durze Głuche / J. Karasińskie / J. Długie i kawałek J. Charzykowskiego) I jedna rzeka a konkretniej rzeczka bo trudno Chocinę nazwać rzeką- a dlaczego? A no dlatego,że jest dość płytka,krótka i co najgorsze piekielnie wąska. Momentami kanu zahaczało dziobem i rufą i brzegi przez co nie dało się jakoś bardzo szybko płynąc ale max prędkość jaką osiągnęła łódka to 13km/h. Czyli naprawdę nieźle. Ale niestety średnia prędkość popsuły przenoski. Bo jak możecie się domyśleć marsz z 21 kg i prawie 4 metrową łajbą na karku do szybkich ani zbyt komfortowych nie należy.
Ale zanim przejdę do konkretniejszej relacji muszę jeszcze wytłumaczyć tytuł. Być jak Voyageur czyli jak kto? pewnie takie pytanie sobie zada większość z was. Ale spokojnie już wyjaśniam. Voyageur to osoba pracująca we francuskiej cześć Kanady jako kierowca tira, tyle,że nie takiego współczesnego ale XVIIIw. Czyli kanu. W tamtych czasach wszystko było transportowane za pomocą tych wspaniałych łódek. Ale gdyby tego było mało istniały też wersje wyjątkowo duże które zabierały na pokład do kilkunastu osób i całą masę ładunku. Wybrałem tą nazwę na tytuł też dlatego,że nieraz podczas ich przepraw byli zmuszani do przenosek na bystrzach czy jakiś zwałkach lub po prostu by przetransportować się na inne jezioro lub rzekę.
Pomysł narodził się i przeszedł do realizacji bardzo szybko bo jakoś w godzinę. Pierwotnie tego dnia mieliśmy(ja i Ojciec) popłynąć do Charzykowy przez całe J. Charzykowskie ale z racji dość silnego wiatru w pysk i sporego rozkołysu wpadłem na pomysł przepłynięcia jeziorek(małe i duże Głuche) o krystalicznie czystej wodzie. Jeziorka te są niedaleko pola namiotowego więc przeniesienie tam łajby nie powinno sprawiać większych kłopotów. Siedząc nad mapa Ojciec wpadł na pomysł by potem przejść na Brdę i spłynąć na pole. Pomysł niby fajny ale piekielnie długa przenoska nie nastrajała optymistycznie ale sokolim okiem wypatrzyłem dużo fajniejszą alternatywę. A mianowicie dojście do Chocimskiego Młyna na Chocinę i dalej tą że rzeczką i przez dwa i ciut jeziorka do pola namiotowego.
Ruszyliśmy z pola w stronę pierwszego jeziorka z początku niosąc łódkę za rufę i dziób jednak ta metoda niebyła zbyt wygodna a przede wszystkim piekielnie wolna i mecząca. I tak postanowiłem,że może lepiej będzie nieść ja na plecach. Sztywne kanadyjki mają tzw.nioskę czyli wyprofilowaną poprzeczkę którą możemy oprzeć o kark i w miarę wygodnie przenosić kanadyjkę. No ale tu w palavie niema czegoś takiego i trzeba sobie jakoś radzić czyli zagryźć zęby i napierać.
Pierwsza przenoska miała ok 1,5km czyli da się przeżyć. I tak też po tej jakże przyjemnej przechadzce doszliśmy do pierwszego jeziorka które jest tak czyste,że póki było w miarę płytko(ok3m było wyraźnie widać wodorosty na dnie ale na głębszych miejscach było widać tylko czarna otchłań. Po Małym Głuchym za bardzo nie idzie popływać bo jest małe i po kilku minutach wylądowaliśmy na plaży i kolejna przenoska-na szczęście nieco krótsza i do tego po asfalcie. I tak po kilkunastu minutach dość żwawej wędrówki krokodyla(podobno tak wyglądałem z kanadyjką na gnyku) doszliśmy do małej plaży na Jeziorze Dużym Głuchym i tam już szło popływać. Jest ono dość spore chociaż jak na standardy Borów Tucholskich jest i tak małe. I co ciekawe mimo faktu,że jezioro jest pośrodku lasu i dookoła rosną potężne sosny wiatr był tam dość silny i potrafił przesunąć palave jak piłeczkę pingpongową ale to tylko wiosłując w pojedynkę-najprawdopodobniej był to fakt,że jest wyjątkowo lekka i była dociążona z przodu. To jezioro jest również wyjątkowo czyste ale nie tak jak to małe przez to,że ludzie tam się kąpią i niestety nie zawsze dbają o naturę i śmiecą jak jakieś świnie!
Z założenia mieliśmy opłynąć jezioro dookoła ale z racji pojawiającej się coraz większej ilości czarnych chmur postanowiliśmy dobić do fajnego miejsca i stamtąd znów pieszo krokodyl wędrował aż do Chocimskiego Młyna. Ale tym razem przenoska była cholernie długa bo prawie 4 km. I niema to tamto wzbudzałem dość dużą atrakcję idąc z łódka po drodze ;)
I tak po tej wędrówce dotarliśmy do Młyna tartacznego na Chocinie gdzie zwodowaliśmy łódkę i tak zakończyła się ostatnia przenoska- co za ulga.
Młyn nie jest już w użyciu i niestety popada w coraz to większą ruinę, po obowiązkowej sesji fotograficzno filmowej ruszyliśmy Chociną pośród pięknych Kaszubskich krajobrazów i klimatów. Woda kryształ pozwalała oglądać ryby 2 m pod nami! Do tego sporo wodorostów które tylko dodawały uroku spływowi. Po drodze widać było mnóstwo ale to naprawdę mnóstwo krów. Niby krowa jak kto krowa ale ja jak widzę takie klimatyczne obrazki to od razu lepiej się czuję. Chocina ma to do siebie,że bardzo intensywnie meandruje i do tego jest wąska. Przez to nie idzie specjalnie się rozpędzić a odcinki proste to niebywała rzadkość lub nawet cud ale i tak nie na długo bo tylko na kilkanaście metrów. Po drodze trzeba było przepłynąć kilka razy pod mostkami czyli nieźle się pochylić czy nawet położyć w kanu. Z racji,że jest to dość popularny szlak spotkaliśmy kilku kajakarzy ale jak to niestety czasami bywa na zorganizowanych spływach i w sumie to nie tylko. Odpowiedzenie na cześć było niebywałym sukcesem a na prawie każdej twarzy rysował się grymas i zgłupienie tak jakby ducha zobaczyli. Ale wszędzie da się zobaczyć takie święte krowy. A wyprzedzić je w niektórych miejscach to naprawdę nie jest łatwe.Płynąc dalej już blisko ujścia pojawiło się kilka dłuższych na 20-30m odcinków prostej gdzie dało się dość szybko płynąc ale już pi kilu minutach byliśmy u ujścia gdzie powstała mała wysepka i mielizna-widać to na poniższym zdjęciu.
I tak dopłynęliśmy do Jeziora Karasińskiego gdzie była niezła fala czyli równocześnie zabawa. Tak kołysząc się wśród fal miło płyną czas i bardzo szybko dopłynęliśmy do J. Długiego gdzie zbliżając się do mostu zwodzonego w Małych Swornychgaciach zrobiliśmy sobie krótki postój gdzie przypłynęła do nas łabędzica z młodymi i co najlepsze nie bała się wcale małe też były wyraźnie pozytywnie nastrojone do ludzi. Można było odnieść wrażenie,że dadzą się pogłaskać ale lepiej nie ryzykowć :)
Dalej już niewielkim wysiłkiem pod mostem i dalej dość daleko w jezioro Charzykowskie(fala w dziób,czyli trzeba przebić się dość daleko i potem ustawić się rufą do fali) i potem już na pełnym luzie do brzegu. I tak po prawie 8 godzinach 5 jeziorach i jednej rzeczce dotarliśmy do celu. Trasa pokonana tego dnia to ok 28km. Wynik jak na spływ nie powala ale jak na takie przedsięwzięcie z przenoskami chyba nie jest źle.
Na razie to koniec opowieści o tym wypadzie ale już niedługo pojawi się też filmik.
A poniżej trasa tego prawdziwego spływu. Więcej zapisów tras można znaleźć na moim profilu na FB
Poza przenoskami były 4 a właściwie to 5 jeziorek(J. Małe Głuche / J. Durze Głuche / J. Karasińskie / J. Długie i kawałek J. Charzykowskiego) I jedna rzeka a konkretniej rzeczka bo trudno Chocinę nazwać rzeką- a dlaczego? A no dlatego,że jest dość płytka,krótka i co najgorsze piekielnie wąska. Momentami kanu zahaczało dziobem i rufą i brzegi przez co nie dało się jakoś bardzo szybko płynąc ale max prędkość jaką osiągnęła łódka to 13km/h. Czyli naprawdę nieźle. Ale niestety średnia prędkość popsuły przenoski. Bo jak możecie się domyśleć marsz z 21 kg i prawie 4 metrową łajbą na karku do szybkich ani zbyt komfortowych nie należy.
Ale zanim przejdę do konkretniejszej relacji muszę jeszcze wytłumaczyć tytuł. Być jak Voyageur czyli jak kto? pewnie takie pytanie sobie zada większość z was. Ale spokojnie już wyjaśniam. Voyageur to osoba pracująca we francuskiej cześć Kanady jako kierowca tira, tyle,że nie takiego współczesnego ale XVIIIw. Czyli kanu. W tamtych czasach wszystko było transportowane za pomocą tych wspaniałych łódek. Ale gdyby tego było mało istniały też wersje wyjątkowo duże które zabierały na pokład do kilkunastu osób i całą masę ładunku. Wybrałem tą nazwę na tytuł też dlatego,że nieraz podczas ich przepraw byli zmuszani do przenosek na bystrzach czy jakiś zwałkach lub po prostu by przetransportować się na inne jezioro lub rzekę.
Ruszyliśmy z pola w stronę pierwszego jeziorka z początku niosąc łódkę za rufę i dziób jednak ta metoda niebyła zbyt wygodna a przede wszystkim piekielnie wolna i mecząca. I tak postanowiłem,że może lepiej będzie nieść ja na plecach. Sztywne kanadyjki mają tzw.nioskę czyli wyprofilowaną poprzeczkę którą możemy oprzeć o kark i w miarę wygodnie przenosić kanadyjkę. No ale tu w palavie niema czegoś takiego i trzeba sobie jakoś radzić czyli zagryźć zęby i napierać.
Z założenia mieliśmy opłynąć jezioro dookoła ale z racji pojawiającej się coraz większej ilości czarnych chmur postanowiliśmy dobić do fajnego miejsca i stamtąd znów pieszo krokodyl wędrował aż do Chocimskiego Młyna. Ale tym razem przenoska była cholernie długa bo prawie 4 km. I niema to tamto wzbudzałem dość dużą atrakcję idąc z łódka po drodze ;)
I tak po tej wędrówce dotarliśmy do Młyna tartacznego na Chocinie gdzie zwodowaliśmy łódkę i tak zakończyła się ostatnia przenoska- co za ulga.
I tak dopłynęliśmy do Jeziora Karasińskiego gdzie była niezła fala czyli równocześnie zabawa. Tak kołysząc się wśród fal miło płyną czas i bardzo szybko dopłynęliśmy do J. Długiego gdzie zbliżając się do mostu zwodzonego w Małych Swornychgaciach zrobiliśmy sobie krótki postój gdzie przypłynęła do nas łabędzica z młodymi i co najlepsze nie bała się wcale małe też były wyraźnie pozytywnie nastrojone do ludzi. Można było odnieść wrażenie,że dadzą się pogłaskać ale lepiej nie ryzykowć :)
Dalej już niewielkim wysiłkiem pod mostem i dalej dość daleko w jezioro Charzykowskie(fala w dziób,czyli trzeba przebić się dość daleko i potem ustawić się rufą do fali) i potem już na pełnym luzie do brzegu. I tak po prawie 8 godzinach 5 jeziorach i jednej rzeczce dotarliśmy do celu. Trasa pokonana tego dnia to ok 28km. Wynik jak na spływ nie powala ale jak na takie przedsięwzięcie z przenoskami chyba nie jest źle.
Na razie to koniec opowieści o tym wypadzie ale już niedługo pojawi się też filmik.
A poniżej trasa tego prawdziwego spływu. Więcej zapisów tras można znaleźć na moim profilu na FB
Bardzo fajna i pomysłowa trasa! No i przede wszystkim dużo ciekawsza, niż wstępnie planowana (przez całe Charzykowskie).
OdpowiedzUsuńTylko ta prędkość maksymalna nie do końca gra. 13 km/h jest nieosiągalne dla takiego kadłuba.
Trasa dużo ciekawsza to prawda. Ale co do prędkości to nie wiem czemu uważasz dlaczego to niemożliwe. Gumotex jest niezwykle szybki i zwrotny i płynąć np.na Brdzie pod prąd z prędkością 4km/h to nie jest jakiś wielki wyczyn. Podczas spływu Wisłą palava osiągnęła maksymalną prędkość z tego co pamiętam 12,9 ale była wyjątkowo załadowana.
UsuńWszystkie zapisy prędkości pochodzą z GPSa dlatego wydaje mi się to prawdopodobne.
Konrad :) Gratuluje imprezy, świetny pomysł. zainspirowałeś mnie do działania :)
OdpowiedzUsuńWielkie dzięki :) i miło mi,że dałem Ci motor do działania ;)
Usuń